wtorek, 28 sierpnia 2018

Kronika Daisy

14. Przerażona

Pokeballe poszybowały w górę nim jakikolwiek Rockets zdążył wślizgnąć się do pomieszczenia.
— Fearow, Swellow, wypędźcie ich stąd Podmuchem! — ryknął Falkner, próbując swoim głosem przekrzyczeć donośny alarm. Morty wywołał z kuli Gengara wraz z Sableye’m, przy czym ten drugi uczepił się jego ramienia i czekał na swój rozkaz do działania.
Gengar bez zbędnego przeciągania, potraktował zbliżających się Rocketsów potężną Kulą Cienia. Wrogowie zatoczyli się do tyłu i runęli na ziemię przed otwartymi drzwiami. Odgłosowi ich upadku, towarzyszył dźwięk otwieranych balli przez kolejnych napastników.
— ...rtel, mamy ich — syknął któryś z Rocketsów, na tyle głośno, by dotarło to do uszu Morty’ego.
Lider raptownie zamarł, jednak trwało to nie dłużej niż ułamek sekundy.
— Sableye, wiesz co robić — warknął w jego stronę z zaciśniętymi zębami, a następnie podrzucił do góry jeszcze jedną kulę, która w przeciwieństwie do pozostałych Pokeballi Morty’ego, miała czarne zabarwienie.
Falkner poczuł na plecach podmuch gorącego powietrza.
— Chandelure? — wykrztusił zaskoczony, po zerknięciu w tył kątem oka. Lewitująca sylwetka Pokemona przypominającego żyrandol, mieniła się światłem niebieskich płomieni. — Skąd?
— Od Yuzu — opowiedział mu przyjaciel, zrzucając z siebie agresywnego Houndoura, który w ułamek sekundy przedostał się do środka pomieszczenia z chęcią skoczenia mu do gardła. Lider syknął z bólu po dostrzeżeniu niewielkiego ugryzienia na lewym ramieniu, po czym ryknął do Chandelure’a: — Fala Ciepła!
Morty rzadko pozwalał sobie na krzywdzenie ludzi.
Chandelure okręcił się wokół własnej osi i buchnął gorącymi płomieniami. Atak mógłby wydawać się niegroźny, ale były to tylko pozory — jego długość i intensywność nadrabiała niewielki wkład mocy, przez co jeden z Rocketsów usilnie próbujący przedostać się do komputera, zaczął dosłownie i w przenośni się palić.
A jego krzyk wypełnił całe podziemia góry Mortar.
Falkner mimowolnie zadrżał, ale zdawał sobie sprawę, że w tej sytuacji chodziło o ratunek ich obojga.
I oczywiście pomyślną kradzież danych.
Zignorował więc krzyki płonącego wroga i wydał swoim podopiecznym kolejne polecenia. Morty w tym czasie próbował nie dopuścić do tego, by ktokolwiek przedostał się do środka pokoju, choć nie należało to do łatwych zadań. Pomieszczenie było niewielkie, do tego wypełnione kilkunastoma olbrzymimi ekranami, więc musiał uważać, by przypadkiem ich nie zniszczyć. Nie chciał także zrobić krzywdy swojemu przyjacielowi, a przecież ich wspólne Pokemony… również zajmowały wiele miejsca.
Morty czuł przyspieszone bicie własnego serca, jak i wzmożoną potliwość i nie wiedział już, czy to z nerwów, czy ogień Chandelure’a za bardzo rozgrzał wszystko wokół. Rzucił prędko wzrokiem na komputer, który dla Rocketsów był wyłączony… co zawdzięczał Iluzji Sableye’a.
Obiecał sobie, że po tym wszystkim z pewnością kupi mu co najmniej jeden koszyk pokemonowych jagód.
— Za tobą! — krzyknął Falkner i na szczęście, zdążył w porę wskazać swojej Swellow cel kolejnego ataku. Czający się za Morty’m Arbok, uderzył o ścianę z hukiem, trafiony potężnym Stalowym Skrzydłem.
— Ilu ich jeszcze jest?! — wrzasnął Morty, gdy Gengar za pomocą Kuli Cienia wypędził kilka Raticate’ów z powrotem na korytarz.
— Wystarczająco dużo — syknął jeden z nowoprzybyłych Rocketsów, dzierżąc w dłoni niewielką, podłużną broń.
Liderzy wybałuszyli oczy na widok paralizatorów. Jak nigdy w życiu poczuli, że wrogowie nie odpuszczą.
— Chandelure, Mroczny Puls!
Pokemon wykonał atak, jednak w pole jego rażenia nawinęła się Swellow Falknera.
To nie ma sensu, pomyślał Morty i był w stanie przysiąc, że jego przyjaciel (przygniatany przez skrzydło swojej Fearow) pomyślał dokładnie to samo.
— Chyba musimy spróbować po staremu — warknął Fal i nim jego przyjaciel wraz z Pokemonami zdążyli w jakikolwiek sposób zareagować, z bitewnym okrzykiem odpalił w stronę Rocketsów dyszę krwistoczerwonej gaśnicy.
Skroplony dwutlenek węgla buchnął na kilkunastu wrogów i pozostawił ich na ziemi, zmrożonych i trzęsących się z zimna.
Alarm raptownie ucichł.
Falkner rzucił gaśnicę na ziemię, cudem powstrzymując drżenie własnych rąk. Morty przeskoczył nad omdlałymi Pokemonami Teamu Rocket i wyciągnął pendrive, na którym zdążyły zapisać się wszystkie dane. Iluzja powoli osłabła.
Sableye naprawdę się spisał.
Morty z westchnieniem ulgi wciągnął Chandelure’a do Pokeballa. Falkner w tym czasie prędko ocenił obrażenia swojej Swellow, po czym (po wymruczeniu czegoś w rodzaju ,,wyliże się”), przywołał ją jak i Fearow z powrotem do kuli. Następnie stanął na własnych nogach i zwrócił się cichym, przemęczonym głosem do Morty’ego:
— Znajdźmy naszą Dai...
— FAL, UWAŻAJ! — ryknął Morty, ale było już za późno. Blady Rockets z fioletową bródką wymierzył w stronę lidera wcześniej upuszczoną przez niego gaśnicę. Falkner nie był w stanie wykonać uniku, gdy ciężki przedmiot uderzył go prosto w głowę.
Morty raptownie zamarł i był w stanie przysiąc, że czas zwolnił, kiedy krew zaczęła płynąć po twarzy jego przyjaciela, a on sam runął na ziemię bez życia. Kolejni Rocketsi zaczęli wchodzić do pomieszczenia, jakby przedostali się przez jakiś magiczny portal, zważywszy na to, że chwilę temu panowała bezdenna cisza.
— No to jeszcze jeden.
Lider był zbyt roztrzęsiony, by choć na moment oderwać wzrok od leżącego bez ruchu Falknera. Nie mrugał, nie oddychał, nie wierzył.
I nie poczuł ciosu, dopóki nie ugięły się pod nim jego własne kolana.
Ostatnie co zapamiętał to intensywne światło iskrzącego się paralizatora i okrutny, pozbawiony pozytywnych emocji śmiech.
To nie może się tak skończyć, pomyślał jedynie, nim zapanowała bezwzględna ciemność.


~ * ~


Wybiegłam z pomieszczenia, nie myśląc o jakichkolwiek konsekwencjach. Marzyłam o tym, by znaleźć się jak najdalej od tego miejsca, jak najdalej od góry Mortar, jak najdalej od regionu Johto, całego świata i przede wszystkim znienawidzonego Przejęcia.
Mijałam w pośpiechu identycznie wyglądające korytarze, pełne zakrętów i pootwieranych drzwi. Pozwoliłam sobie stanąć dopiero wtedy, gdy upewniłam się, że absolutnie żaden odgłos podobny do warkotu człowieka w cieczy, nie przedostaje się do moich przewrażliwionych już uszu.
Osunęłam się po ścianie, wciąż kurczowo podtrzymując Abrę przy własnej piersi. Chciałam przestać istnieć, chciałam zniknąć.
— Niech ten koszmar się skończy… — szepnęłam z zaciśniętymi powiekami, choć dobrze wiedziałam, że moje słowa niczego nie zmienią.
Mieli Nero.
Mieli mojego brata.
Nie miałam pojęcia dlaczego i w jaki sposób go złapali… Przecież Nero wyruszył za rodzicami. Dał mi masę instrukcji co robić, wahał się tygodniami. Obiecał mi, że wróci.
I że znów będziemy rodziną.
Potrząsnęłam głową.
Facet z tej pochrzanionej probówki wspominał, że Nero musi dostarczyć Rocketsom odpowiednią mieszankę… mieszankę czego? I czy na pewno Rocketsom? Wprawdzie nie użył ich nazwy bezpośrednio, ale… Przecież musiało chodzić właśnie o nich.
W całej tej sytuacji najbardziej zaskakująca była dla mnie moja własna intuicja. Żeby spytać akurat o to. O kolor włosów. Jakimś magicznym cudem musiałam przypuszczać, że chodziło o Nero. Mieć w głowie obraz brata, nim wykrztusiłam z siebie pytanie. Dlaczego to zrobiłam?
Dlaczego tak pomyślałam?
Przypomniały mi się wszystkie lata, które mój brat spędził na naszym gospodarstwie. Pamiętałam, że czytał dużo książek, pamiętałam, że szkolił się w zakresie biologii i chemii molekularnej, bo jak sam uznał ,,przyda mu się to do opieki nad Pokemonami, póki nie podróżuje”.
A nie podróżował, bo ja tego nie robiłam. Jako dziecko uważałam, że nie jestem wystarczająco silna. Rodzice coraz częściej opuszczali nasz dom, mieli coraz więcej pracy, a ja wciąż byłam… tak młoda. Nero zdawał sobie sprawę, że nie poradzę sobie sama w ogromnym (jak dla dziesięciolatki) domostwie, więc został ze mną. I co roku, przed rozpoczęciem sezonu ligowego pytał mnie z nadzieją wymalowaną na twarzy, czy teraz jestem zdolna, czy teraz mogę wyruszyć.
Ale ja odmawiałam. Odmawiałam raz za razem. I pękało mi przy tym serce.
Kiedyś myślałam, że Nero w końcu znienawidzi mnie za to, w sensie za te odmowy. Swego czasu byłam wręcz pewna, że ta nienawiść powstanie, że rozwinie się w najgorszy z możliwych sposobów. Podróże były dla Nero wszystkim, a zarówno rodzice jak i ja utrudnialiśmy mu je… A mimo to nigdy, przenigdy, mój brat nie spojrzał na mnie inaczej niż z niemożliwą do pojęcia miłością. Gdy odmawiałam podróży, to on, zamiast skarcić mnie za to z wyrzutem bądź obdarować wzrokiem pełnym rozczarowania, przytulał mnie mocno do siebie i przepraszał tonem tak smutnym, że uginały się pode mną kolana.
Z nieodgadnionego do dziś powodu, mój brat uznawał, że ta cała niechęć do podróżowania wynika z jego niestarania się o to. Była to oczywiście bzdura, bo kochałam Pokemony, kochałam oglądać programy na ich temat, kochałam czytać głupi magazyn "RareCandy". Ja po prostu bałam się wyzwań, które inni trenerzy tak bardzo uwielbiali. Bałam się samego strachu związanego z tym, jak bym te wyzwania przyjmowała. Bałam się odpowiedzialności, bałam się, że moim Pokemonom stanie się krzywda, bałam się, że się nie nadaję, bałam się, że zawiodę.
Mój brat tkwił w swoich przekonaniach latami i przy każdej nadarzającej się okazji, zabierał mnie na kilkudniowe podróże, które z biegiem czasu bardzo polubiłam. Zdałam sobie sprawę, że w ten sposób próbował zachęcić mnie do poznawania pokemonowego świata. To dzięki niemu zobaczyłam pokryte śniegiem góry u podnóża Snowpoint, dzięki niemu byłam uczestniczką Wielkiego Festiwalu w Nimbasie i wreszcie, dzięki niemu mogłam być świadkiem oszołamiającego występu Holly Griffits w Pucharze Wallace’a.
Oderwałam się od własnych przemyśleń, by z trudem dźwignąć się z ziemi.
Prawda była taka, że wyruszyłam z liderami, by ocalić brata. Otrzymanie jakichkolwiek informacji na jego temat nie powinno było wprawiać mnie w taki stan, jak ten przed chwilą.
Pozwoliłam sobie na szybkie zanalizowanie wszystkich rzeczy, o których mówił facet z probówki, a które mogły być bezpośrednio związane z Nero.
Aż w końcu stało się. Dotarło do mnie, uderzyło z okrutną mocą, dlaczego instynktownie zadałam tamto pytanie.
,,Geniusz”.
Mężczyzna nazwał go geniuszem, tak, jak kiedyś nasza matka.
Wstrzymałam powietrze, mając w głowie masę pytań i jeszcze więcej wątpliwości.
Musiałam tam wrócić.
Musiałam zdobyć więcej odpowiedzi.
Nie mogłam się dłużej wahać.
— Abro, proszę, teleportuj nas.
Zniknęłyśmy, pozostawiając za sobą tylko chłód i ciszę.


~ * ~


Umysł Morty’ego balansował na granicach poznania i śmierci. Ponura płachta okrywała jego duszę niczym olbrzymia pajęczyna. Mimo bezwzględnie mrocznego koloru, wypełniona była mieniącymi się punkcikami, jakby została wysnuta z blasku tysiąca gwiazd. Morty otworzył oczy, które w prawdziwym świecie — wciąż miał zamknięte, a zrobił to szybko i nagle z głębokim, odruchowym wdechem.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że powietrze nie jest mu do niczego potrzebne.
Świat pokryty był czernią i śmiercią, sączącą się ze ścian jak trucizna. W samym jego centrum zobaczył siebie, zobaczył swoje własne ciało, ale zobaczył też krwawiącego Falknera. Oboje byli niesieni pod ręce przez Rocketsów, którzy jakimś cudem omijali plamy lejącej się cieszy.
Morty nie rozumiał co się stało, nie wiedział. Wrogowie oddalali się z jego ciałem, a on sam dryfował nad tym wszystkim niczym niewidzialny obserwator.
Jakby stanowił sam człon góry Mortar.
Pozwolił sobie na szybkie rozejrzenie się, zanim podąży za sobą i Falknerem, i istotnie, wymyśli co może zrobić, aby odkręcić to wszystko, ale nagle znieruchomiał, bo... istot podobnych do niego czaiło się tu więcej niż był w stanie pierwotnie przewidzieć.
W różnych kolorach i kształtach, przypominali ludzi, pół-ludzi i Pokemony. Przechodzili przez ściany, latali, przenikali przez samych siebie.
Morty widział ich wszystkich. Żywych i umarłych.
Czuł jak jego oddech przyspiesza, jak serce zaczyna pompować coraz więcej krwi i nie był w stanie ocenić, czy działo się to w jego prawdziwym ciele, czy to astralne rzeczywiście robiło sobie z niego jaja. Setki obrazów przetaczały się przez jego umysł, wprowadzały zamęt, chaos, składały i rozkładały świat do kupy.
Dawno nie miał tak potężnej wizji.
Potężne szarpnięcie wyrzuciło go z powrotem w ciemność.


~ * ~


Abra zabrała mnie do samego wnętrza laboratorium. Zakurzonego i cuchnącego, dokładnie takiego, jakim go zapamiętałam. Ponurą ciszę zakłócał jedynie miarowy odgłos bulgotania kapsuł i bzyczenie wypalającej się żarówki.
Wzięłam głęboki wdech i podążyłam do miejsca, w którym jeszcze chwilę temu pływał bezimienny mężczyzna.
Gdy dotarłam do wypełnionej cieczą kapsuły, musiałam powstrzymać krzyk.
Kapsuła była przebita na krzyż. Woda skapywała z wytworzonych w szkle dziur, nasączając przy tym dwa drewniane kije.
A mężczyzna był martwy.
— Musiałem zadbać, by przypadkiem nie wypaplał za dużo — odezwał się głos za moimi plecami, nim zdążyłam w pełni zanalizować to, co zobaczyłam.
Moje serce biło tak szybko, że nawet nie winiłabym samej siebie za ewentualne odmlenie.
Kilka minut… wystarczyło mu kilka minut…
Wiedziałam, kogo ujrzę, jeszcze zanim odwróciłam się za siebie.
— Kavdil… — syknęłam.
Abra wyrwała się z moich rąk i stanęła przede mną, rozkładając drobne łapki na boki.
Jakby chciała mnie bronić...
— Ostatnio chyba… rozmawialiśmy nieco milszym tonem — powiedział Kavdil, wpatrując się prosto w moje oczy… i chyba nieco szydząc z aktualnej sytuacji. Parsknął na Abrę jak na robaka, którego równie dobrze mógłby zbyć pojedynczym kopniakiem.
Zagotowałam się w środku.
Wiedział, że nic mu nie zrobię.
Wiedział, że jest nietykalny.
— Ostatnio nie zamordowałeś człowieka.
Wzruszył ramionami w odpowiedzi.
— Raczej z człowieka niewiele temu czemuś zostało.
Chyba bawiło go doprowadzanie mnie do szału. Jedyna rzecz łącząca go z Morty’m.
Tylko… dlaczego go zabił? Co jeszcze tamten facet mógł mi powiedzieć?
Spieprzyłam na pełnej linii.
Do wszystkich odbiorników! Namierzyliśmy Projekt19 w zamkniętej bazie pod górą Mortar. Powtarzam. Namierzyli...
Kavdil wyciszył walkie.
— Twoi obrońcy chyba zawiedli na służbie? — zamruczał z uśmiechem godnym wygłodniałego drapieżnika.
Projekt dziewiętnaście…
Dlaczego Falkner z Morty’m zostali nazwani ,,Projektem dziewiętnaście’’? I jakim cudem zostali nakry…
Podtrzymałam się drewnianej ławki, by nie upaść na ziemię.
Baza była pułapką.
Od. Samego. Początku. Była. Pułapką.
— Gdzie oni są?! — ryknęłam, trzymając dłoń kurczowo zaciśniętą na Pokeballach Jolteona i Ninetales. Z tego pierwszego wydobywały się iskry. Jedna z brwi Kavdila uniosła się.
— Naprawdę chcesz marnować czas na walkę ze mną?
Nie odpowiedziałam.
Nadal miałam mnóstwo pytań dotyczących Nero, jednak nie miałam od kogo uzyskać odpowiedzi. Musiałam też szybko znaleźć liderów i pomóc im w ewakuacji, zanim ktokolwiek z Rocketsów się do nich dorwie.
Nie przeżyłabym, jakby coś im się stało.
— Pamiętaj, że moja propozycja nadal jest aktualna — powiedział Kavdil, lekko przechylając głowę na bok. Uśmiech nie schodził z jego twarzy.
Nie mogłam uwierzyć, że wspomina o tym w takiej chwili.
— Wolałabym o tym zapomnieć.
Powód dla którego Kavdil tak… naciskał abym zastanowiła się nad przyłączeniem do Rocketsów napawał mnie niepokojem. Wiązało się to głównie z tym, że był on dla mnie tajemnicą wręcz niemożliwą do odszyfrowania.
Nie chciałam się nad tym dłużej zastanawiać.
Falkner i Morty mogli mieć kłopoty.
Musiałam natychmiast stąd wyjść.
— Idź — powiedział Kavdil z mocą, jakby nagle otrzymał zdolność pozwalającą na odczytywanie moich najskrytszych myśli. Wskazał palcem na swoje lewo. Mimowolnie zadrżałam. — Nie powstrzymam cię.
— Dlaczego?
Uśmiechnął się szyderczo w odpowiedzi i zamilkł.
,,Zmieniono co do nas rozkazy...”
Pokazałam mu środkowy palec i wbrew świętemu Arceusowi — wybiegłam z pomieszczenia i podążyłam w kierunku wskazanym przez Kavdila. Stąpając prędko po zakurzonych kafelkach, powtarzałam w myślach trzy słowa.
Cholerny, cholerny sukinsyn.


~ * ~


Morty ocknął się gwałtownie, jakby właśnie wynurzył się z lodowatej wody po zbyt długim wstrzymywaniu powietrza. Czuł pulsujący ból w okolicach potylicy, ale nie na tyle silny, by odebrał mu trzeźwość myślenia.
Wyrzucił z głowy wszystkie obrazy, które wchłonął podczas wizji i spróbował skupić się na tym, co działo się z jego ciałem.
Był niesiony.
Rocketsi podtrzymywali go pod ramionami, choć nie wysilali się jakoś szczególnie. Kolana Morty’ego szurały po lodowatych kafelkach, przez co jego jasne spodnie pokryły się warstwą brudu.
Nieprzytomny Falkner został przerzucony przez ramię jednego z wrogów. Z każdym kolejnym krokiem krew z jego czoła skapywała na ziemię, pozostawiając po sobie brutalny ślad minionych wydarzeń.
Morty nie chciał dać po sobie poznać, że jest przytomny. Nie dawał żadnych oznak Rocketsom, nie ruszał rękami ani nogami. Metalowy pendrive ciążył mu w bocznej kieszeni. Miał ochotę dziękować Arceusowi nade wszystko, że Rocketsi go nie zabrali.
Jeszcze.
Wziął spokojny wdech i zaczął zastanawiać się nad obecnymi możliwościami. Nie dowierzał, że tak łatwo dał się złapać. Niby usprawiedliwiał się, że przecież wszystko stało się tak szybko, ale… nie umiał sobie tego wybaczyć.
Przełknął ostrożnie ślinę na myśl o krwawiącej ranie na czole przyjaciela. Miał nadzieję, że Fal wytrzyma. Musiał wytrzymać, dopóki on sam nie wymyśli sposobu jak uwolnić ich obu.
I jak znaleźć Daisy.
Aby nie marnować czasu, skupił się na zliczaniu par butów. Ze spuszczoną w dół głową mógł to zrobić bez wzbudzania niczyich podejrzeń. Naliczył pięć par. Tylko i aż. Pięciu Rocketsów czekało w kolejce do całkowitego obezwładnienia bez żadnego Pokemona u bo…
Na twarz lidera wpełzł pełen wyższości uśmieszek.
Przecież nie przywoływał Sableye’a do Pokeballa.
To oznaczało, że Pokemon gdzieś tu był. I czekał na rozkaz.
Morty uniósł lekko głowę i odliczał w myślach czas do kolejnego zakrętu. Obiecał sobie, że zaatakuje na skrzyżowaniu dróg, odbije Falknera i uda się w stronę przeciwną od wrogów… a dalej niech dzieje się cokolwiek byleby tylko Arceus miał go w swej opiece.
Otwierał już usta w celu wykrzyczenia polecenia, ale nagle świat wokół niego zaczął wirować. Zatęchłe ściany przybrały kolor wściekłego różu, a na samym środku korytarza pojawiła się niewielka scena, żywcem wyjęta z jakiegoś tandetnego musicalu. Ułamek sekundy później zza ciemnego zakrętu wyszła Daisy (przyodziana w czarny latekstowy strój i jedwabny szal), po czym mrugnęła do Morty’ego zalotnie i zaczęła tańczyć. Ta sama piosenka co przy ostatniej chorej wizji (śpiewana przez Falknera — I’m Like a Bird) rozbrzmiała z nieistniejących głośników.
— To są jakieś jaja… — burknął Morty, żałując, że nie ma jak strzelić sobie z otwartej dłoni w twarz.
— Ty patrz, obudził się — odezwał się Rockets po jego prawej stronie, podciągając ramię lidera do góry. Wizja prysła niczym bańka mydlana, a odwróceni w stronę Morty’ego wrogowie nie dostrzegli znikającej Misdreavus.
Mężczyzna, który wcześniej wymierzył w stronę Falknera gaśnicę, stanął pewnie nad niemal klęczącym Morty’m. Złowroga aura otaczała jego sylwetkę niczym diabelska mgła.
Z gardła lidera wydobyło się głośne warknięcie.
— Petrel…
Poczuł jak krew zagotowała się w jego żyłach, a kaskada niechcianych wspomnień przetoczyła się po skołowanym już umyśle. W tym jednym, jedynym momencie, dziękował niebiosom za to, że Falkner niczego nie słyszy.
— Jaki cwany, nadal pamięta! — Mężczyzna zwany Petrel zarechotał, a następnie zrzucił niewidzialny pyłek ze swojego uniformu. Jego równo zaczesana fioletowa fryzura zalśniła w świetle bladych żarówek. Rockets schylił się nad liderem, by kolejne słowa niemal wysyczeć mu w twarz: — Wiesz, Archer bardzo chętnie się tobą zajmie. I nie myśl, że będziesz tak wyszczekany jak w…
Misdreavus pojawiła się dokładnie pomiędzy liderem a Petrelem i zaatakowała z całej swojej siły w stronę wroga. Potężny duchowy atak odepchnął wszystkich członków wrogiej organizacji, pozostawiając na nogach tylko Morty’ego…
...a raczej na kolanach.
— Normalnie wycałuję Daisy jak tylko ją zobaczę — zaśmiał się lider w stronę Misdreavus, która tylko zachichotała w odpowiedzi. — Sableye! — krzyknął po chwili, dźwigając się z kolan. Jego podopieczny zeskoczył z góry, najprawdopodobniej cały ten czas trzymając się blisko sufitu, a potem okrył zarówno jego jak i Misdreavus swoją ukrywającą Iluzją.
— Gdzie on się podział? — wysyczał jeden z Rocketsów, wyciągając z kieszeni swoje Pokeballe.
Morty zgrabnie ominął zarówno jego jak i pozostałych napastników, i polecił Sableye’owi, by otulił swoim niewidzialnym płaszczem leżącego Falknera.
Dźwignął przyjaciela z ziemi i obiecał sobie jak najprędzej znaleźć apteczkę.
— Sab, tamten — wyszeptał Morty, wskazując kciukiem na Rocketsa z wyraźnie wypchanymi kieszeniami. Pokemon czmychnął w jego stronę, a w tym czasie lider spróbował odejść jak najdalej z nieprzytomnym Fal’em.
— Nie tak szybko — wyharczał Petrel, wyrzucając w powietrze balla. Ogromny Weezing zmaterializował się tuż przed nim, gotowy do ataku. — Iluzja nie zabezpiecza przed toksyną.
Sableye oddał do ręki Morty’ego wszystkie przechwycone Pokeballe. Lider od razu wywołał jednego ze swoich podopiecznych.
— Gengar, użyj Hipnozy! — zawołał głośno, nie zważając, że prawdopodobnie zdradza miejsce swojego ukrycia. Trujący gaz nie zdążył buchnąć z kraterów Weezinga, bo przestrzeń działania Hipnozy otoczyła wszystkich Rocketsów jednocześnie. Wrogi Pokemon padł na ziemię, a mgiełka toksyn krążyła wokół niego i rozprzestrzeniała się przy nosach nieprzytomnych wrogów.
Morty miał ochotę zapłakać z ulgi, ale…
Spojrzał na przyjaciela, który bezsprzecznie, był w coraz gorszym stanie.
Jeszcze zdąży na okrzyki radości.
Przerzucił Falknera przez ramię i okryty Iluzją niczym ciepłą pierzyną, pobiegł w głąb korytarza najprędzej jak potrafił. Zaglądał do każdego pomieszczenia pokolei, aż wreszcie w którymś ze schowków znalazł jakąś apteczkę. Położył Fala na ziemi i z gorzkim śmiechem przypomniał sobie lekcje pierwszej pomocy.
Choć tu nie było co sobie przypominać.
Jakimś cudem zatamował krwawienie i założył opatrunek uciskowy. Jałową gazę obwiązał zrolowanym bandażem.
Pozostało tylko przywołać przyjaciela do życia.
— Fal, spróbuj się ocknąć — wyszeptał w jego stronę, delikatnie go szturchając. Brak jakiejkolwiek odpowiedzi i poruszającej się klatki piersiowej spowodował u Morty’ego niemalże atak paniki.
Lider nachylił się nad Falknerem, cudem uspokajając galopujące w zawrotnym tempie serce.
Nie oddychał.
Falkner nie oddychał.


~ * ~


Wypuszczona z Pokeballa Misdreavus zdecydowanie zbyt długo nie wracała. Nakazałam jej znaleźć liderów, czując w głębi serca, że zrobi to prędzej niż ja (zwłaszcza ze swoimi możliwościami przelatywania przez ściany).
Trafiłam na pojedynczy, bardzo długi korytarz, lekko skręcający w lewą stronę. Nie chciałam tego przyznawać, ale nogi bolały mnie niemiłosiernie, a płuca? Miałam wrażenie, że zaraz wybuchną.
Po kilkunastu minutach szybkiej wędrówki, poczułam pod nogami coś miękkiego, znacząco różniącego się od nieco chropowatych kafelków. Spuściłam wzrok i raptownie zesztywniałam.
Na ziemi leżał szalik Morty’ego.


~ * ~


— Nie mogę... uwierzyć... że to... zrobiłeś…
Falkner łapał wdech za wdechem, nadal leżąc na lodowatej ziemi. Jego głowa nieprzyjemnie pulsowała, a rana przykryta gazą i bandażem pobudzała go do życia potwornym bólem.
Był przytomny, oddychał, ocknął się.
— Też się cieszę, że żyjesz — burknął Morty, wycierając usta rękawem ciemnego t-shirtu. Jego szybko bijące serce uspokoiło się, uspokoiły się również mroczne cienie wokół jego postaci, które pojawiły się nagle i niespodziewanie.
— Znajdźmy Daisy… — wyszeptał Fal, oddychając już miarowo i spokojnie.
Morty otworzył usta, by zadać mu pewne pytanie, ale po chwili namysłu zrezygnował. Zamiast tego spytał o coś innego:
— Dasz radę wstać?
Falkner pokiwał głową w odpowiedzi.


~ * ~


— Jolteon, Puls Gromu! Abra, Psychokineza! — Moi podopieczni wykonali atak błyskawicznie, nie patrząc czy jest on wycelowany w innego Pokemona, czy w człowieka.
Nie mogłam tracić za dużo czasu na walkę z Rocketsami.
Poturbowany Arbok upadł na ziemię, a stojący obok Houndoom wyglądał na zaledwie sparaliżowanego.
Przełknęłam ślinę.
No tak, odporność na ataki psychiczne.
— Houndoom, Podmuch Ognia! — krzyknął Rockets, podczas gdy drugi syczał coś niezrozumiałego przez krótkofalówkę.
Natknięcie się na tę dwójkę akurat teraz było najgorszym co mogło mi się przytrafić.
Zacisnęłam ręce w pięści.
Musiałam. Się. Pospieszyć.
— Abra, Jolteon, w tył! — Rzuciłam Pokeball. — Ninetales, przyjmij to na siebie!
Lisica pojawiła się akurat wtedy, gdy atak poszybował w naszą stronę. Zasyczała gniewnie i pozwoliła, by płomienie liznęły jej nieskazitelne futro, a następnie — by całe jej ciało pokryło się potężnym ogniem.
Uwielbiałam tę jej zdolność.
Po chwili ogień wokół jej sylwetki zmienił się w energię. Ataki jej żywiołu elementarnego stały się silniejsze.
Modliłam się tylko, by Houndoom nie posiadał tej samej umiejętności.
— Odwdzięczmy się Miotaczem Płomieni!
Los był po mojej stronie. Wrogi Pokemon zatoczył się do tyłu i runął na swojego właściciela oraz jego wspólnika. Krótkofalówka wypadła z ręki tego drugiego i rozbiła się o przeciwległą ścianę.
Punkt dla mnie.
Przeszłam obok omdlałych Rocketsów, przełykając nerwowo ślinę.
Jeszcze kilka miesięcy temu nie byłabym w stanie czegoś takiego zrobić.
— Chodźcie! — Nie marnując czasu na schowanie swoich Pokemonów do balli, odwróciłam się na pięcie i pognałam kolejnym korytarzem.
Nie wiedziałam jak długo już biegnę i ile razy zabłądziłam, ale baza pod górą Mortar nie ułatwiała mi znalezienia jakiegokolwiek wyjścia. Przez moment zastanawiałam się jak Rocketsi tędy przechodzili. Mieli mapy? Musieli mieć mapy. Musieli mieć jakiś punkt… zaczepienia.
Którego nie umiałam dostrzec.
Zmęczenie atakowało cały mój organizm, a minione wydarzenia odciskały nieuleczalne piętno w moim skołowanym umyśle. Czułam łzy pod powiekami, czułam narastającą bezsilność.
Jeśli Team Rocket zabrał stąd liderów… to przysięgam ja…
Ja nie wiem co zrobię.
— DAISY! — wykrzyknęli nagle Morty z Falknerem, a ja wstrzymałam powietrze i odwróciłam się w kierunku ich głosów. Przybiegli do mnie prędko, przy czym ten drugi zdecydował się chwycić mnie w ramiona z impetem i mocno przycisnąć do siebie.
To chyba… koniec?
Poczułam łzy zbierające się w kącikach oczu i zamrugałam kilka razy, by się ich pozbyć. Moi liderzy byli przy mnie. Znaleźli mnie.
Moi liderzy.
Jak nigdy pozwoliłam się sobie rozpłakać.
— Cii... Już dobrze — wyszeptał Falkner, przyciskając mnie mocniej do siebie, a ja dałam się obejmować przez dłuższy moment, w międzyczasie próbując poskładać myśli do kupy. — Wszystko w porządku? — zapytał po chwili łagodnym tonem, odsuwając mnie od siebie na szerokość ramion. Stojący obok Morty, spoglądał na niego nieco skwaszony. Przełknęłam ślinę, wciąż nie do końca zdając sobie sprawę, co się tak naprawdę wydarzyło. W umyśle miałam przeraźliwą pustkę, a moja głowa irytująco pulsowała.
Słowa Kavdila wprowadzały mnie w stan poddenerwowania. Zagadkowy komunikat usłyszany w jego nadajniku jedynie spotęgował paraliżujące uczucie beznadziei i bezsilności, które okrywało swoim bezwzględnym płaszczem całe moje jestestwo.
Mimo niewysłowionej ulgi z powodu odnalezienia moich towarzyszy, czułam też narastający, wewnętrzny niepokój. Miałam wrażenie, że moja dusza egzystuje gdzieś poza ciałem, że wszelkie wykonywane przeze mnie ruchy są ruchami marionetki prowadzonej przez niewidzialnego lalkarza. Zdeformowana twarz człowieka w cieczy nie chciała wyjść z mojego umysłu. Rezonowała w nim, odciskając swoje piętno, pokazując mi, że właśnie to Rocketsi robią ze swoimi wrogami. Właśnie to robią z tymi, którzy śmiali się im przeciwstawić.
Mimo to skinęłam nieznacznie głową w stronę liderów, z trudem znosząc zmartwiony wyraz twarzy ich obojga.
Nie wiedziałam gdzie byli i co im się stało, ale miałam pewne egoistyczne przekonanie, że na pewno nie doświadczyli tego, co ja.
A przynajmniej taką miałam nadzieję.
— Chodźmy stąd jak najprędzej — powiedział ostrożnie Morty, kładąc mi troskliwie rękę na ramieniu i prowadząc powoli do przodu. Ruszyłam w milczeniu, a chwilę potem poczułam, jak Abra zajmuje należne jej miejsce w kapturze znoszonej bluzy. Schowałam resztę podopiecznych do balli, uprzednio dziękując Misdreavus za fenomenalną akcję ratowniczą.
Za pomocą Teleportacji Abry wydostaliśmy się na zewnątrz, a potem szliśmy prowadzeni przez ponure korony drzew, ciepły wiatr i mrok nocy. Liderzy cały czas zachowywali czujność, bacznie rozglądając się na boki, pospieszając mnie i sprawdzając każdy podejrzany szmer w okolicy. Próbowałam skupić się na czymkolwiek, byleby tylko nie wracać do zaniedbanego pomieszczenia doświadczeń i znajdującej się w nim człekopodobnej istoty. Powstrzymałam z trudem nasilający się odruch wymiotny. Byłoby mi przecież wstyd zwracać przy liderach.
Wśród plątaniny przeróżnych myśli związanych z Rocketsami, ich eksperymentami i narastającym przerażeniem o stan własnego brata, nagle dotarła do mnie jedna, zadziwiająca rzecz.
Przystanęłam na moment, z wyraźnie zmarszczonymi brwiami, z chęcią uwolnienia umysłu od ponurych myśli i przypomnieniu sobie wszelkich minionych wydarzeń.
— Wszystko okej? — zapytał mnie Morty z pewną dozą czułości, której nie spodziewałabym się po nim nigdy wcześniej.
Związałam się wzrokiem z jego fioletowymi tęczówkami i powoli skinęłam głową.
Bardziej zastanawiał mnie Falkner idący przede mną, skupiony i wyprostowany.
Falkner, który mimo siniaków i krwawiącej rany na głowie, pierwsze co zrobił gdy tylko mnie zobaczył, to uwięził mnie w swoich ciepłych ramionach… i nie wypuszczał, dopóki moja dusza ponownie nie złożyła się w całość.


~ * ~


— Panie Lancaster?
Kavdil od lat nie słyszał by ktoś wypowiedział na głos jego nazwisko, tak więc po usłyszeniu go po raz pierwszy… od tak dawna, był istotnie zdziwiony.
— Wystarczy Kavdil… Panie Kavdil, cokolwiek. — Odprawił służbę machnięciem ręki i sięgnął w kierunku przyniesionego przez lokaja telefonu.
O dziwo, ekran był podświetlony, a połączenie wciąż trwało.
Kavdil po raz drugi pozwolił sobie na jawną oznakę zaskoczenia.
— Kto? — zapytał tylko, bo numer, rzecz jasna, nie był podpisany.
— Zdajesz sobie sprawę, że przez ciebie straciliśmy całą trójkę? — Gniewny głos usłyszany po drugiej stronie słuchawki wprawił Kavdila w stan umiłowanej ekstazy. Na jego twarz wpełzł leniwy, drapieżny uśmieszek.
— Mam wszystko pod kontrolą — zapewnił słodziutko.
Rzeczywiście, miał. I był tego pewien jak niczego innego w swoim życiu.
— Oby, bo następnym razem…
— Nie będzie następnego razu — przerwał nieco znudzonym tonem. Hypno stojący tuż obok niego zarechotał. Oh, jakie to byłoby zabawne, jakby dowiedzieli się, że ten cały labirynt korytarzy i uczucie bezdennej paniki było jego sprawką. — Uznajmy, że chciałem popatrzeć, jak się trochę boją.


~ * ~


— Słyszałem ludzi — oświadczył Morty, chwilę przed dotarciem do polany, na której zostawiliśmy nasze rzeczy. Oderwałam się od kolejnych myśli dotyczących brata, by dać umysłowi nieco odpocząć.
— Jakich ludzi? — spytałam cicho, nie do końca rozumiejąc fenomen jego wypowiedzi.
Morty pokręcił oczami.
— Jakich ludzi, jakich ludzi… — Przedrzeźnił sarkastycznie. — Martwych ludzi, nieżywych, kopniętych w kalendarz.
Zmarszczyłam brwi.
— Czyli jednak twoje wizje i przepowiadanie innym w mediach nie było czymś całkowicie zmyślonym? — Może nie był to temat moich marzeń, ale nadal istotny.
Morty związał się ze mną spojrzeniem i… nie wiem czemu, ale wyczytałam w jego oczach coś głębszego niż zwykle.
— Porozmawiajmy o wszystkim jak będziemy już… względnie bezpieczni, okej? — zaproponował Falkner, po dostrzeżeniu w głębi lasu kilku postaci z włączonymi latarkami. Niby byli daleko ale i tak… bliżej niż dalej od góry Mortar. — Pospieszmy się.
Zabraliśmy nasze plecaki i wyszliśmy z polany. Ból w nogach nasilał się.
— Musimy zrobić dzień przerwy w podróży — oświadczył Falkner, prowadząc nas na zachód. Moje serce zabiło mocniej na słowo ,,przerwa”. — Albo i dwa — dodał po chwili. — Jak już nas namierzyli, to raczej domyślą się, w którą stronę zmierzamy. Trzeba ich zmylić, trzeba udać, że wcale nie wybieramy się tam, gdzie się wybieramy.
— Chcesz pójść do Blackthorn na skróty? — zapytał Morty, zrównując się z nim krokiem. Ja jak zawsze pozostałam z tyłu.
— Nie. — Falkner zatrzymał się na chwilę, w celu prędkiego odszukania mchu na pniach drzew. Robił to co kilka chwil, by nie zgubić kierunku północnego. — Tego od nas najpewniej oczekują. — Morty skinął mu głową. — Zagłębimy się dalej w las. O wiele dalej i głębiej, niż ich patrole mogłyby nas dosięgnąć. I spędzimy tam jakiś czas, zmieniając miejsce noclegu na dalsze.
Próbowałam nadążyć za liderami, próbowałam ich dogonić i choć minimalnie nie odstawać, ale nie udawało mi się to. Czułam jak moje kolana drżą, a stopy stawiają nierówne kroki, aż w końcu opadłam na ziemię, bez możliwości ruszenia choćby małym palcem.
— P-Przepraszam… — wyjąkałam, zwracając na siebie uwagę ich obu. W moich oczach zgromadziły się łzy żałosnej bezsilności.
Liderzy natychmiast do mnie podbiegli, zrzucając z siebie plecaki.
— Sableye, mógłbyś? — Morty wypuścił swojego podopiecznego z balla i nie sprawdzając, czy potwierdził on wykonanie wiadomego polecenia czy nie, odwrócił się w moją stronę i ukucnął. — Bardzo źle?
— Dam radę — wykrztusiłam niepewnie. — Muszę tylko chwilę odpocząć.
Falkner wpatrywał się we mnie wzrokiem bez wyrazu, ale miało to związek raczej z chęcią zapewnienia nam bezpieczeństwa, niż jakąkolwiek urazą. Wydawał się nad czymś głęboko zastanawiać, aż w końcu oświadczył:
— Chodź na barana.
Morty parsknął.
— Prędzej ja ją uniosę, niż ty.
Zmrużyłam oczy, bo nie wątpiłam w Fala, w końcu różnili się posturą i wzrostem tyle co nic, ale…
— Pójdę sama — oświadczyłam, zbyt zmęczona psychicznie na jakąkolwiek sprzeczkę. — Dajcie mi po prostu pięć minut, proszę. Potem mogę nawet biec.
Falkner zmarszczył brwi, ale finalnie skinął głową. Usiadł obok mnie skrzyżnie i po wzięciu głębokiego wdechu zaproponował:
— Może opowiem ci, jak Morty uratował mi życie?
— Zamknij się — syknął do niego przyjaciel lecz zaraz po tym pozwolił sobie parsknąć śmiechem. Fal mu zawtórował, a ja… kompletnie nie wiedziałam o co im chodziło. — A tak przy okazji… — Morty rzucił wzrokiem na moją kieszeń wypełnioną Pokeballami — ...mogłabyś naprawić swoją Misdreavus.
— Słucham? — Czyżby wysyłanie jej w środku bazy było błędem? Przecież znalazła liderów, przyprowadziła ich do mnie, a mimo to… — Co tym razem zrobiła?
— Tym razem? — Morty dostrzegł pytającą minę Falknera, a potem zaśmiał się do czegoś, co najpewniej zobaczył we własnych myślach. — W zasadzie nic takiego. Po prostu uwierz mi na słowo.


* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

Note: Znów zamiast 10 stron jest 18, pozdrawiam xD
Ogółem — bardzo proszę, trzymajcie za mnie kciuki, przede mną najcięższy wrzesień mojego życia :(